5.12.2014

Prawo jazdy, czyli przygody kursanta za kierownicą

Prawo jazdy, coś co w pewnym chwilowym zaćmieniu mózgu postanowiłem sobie zrobić. Zapisanie się na kurs, pociągnęło za sobą parę rzeczy o których postaram się w miarę zwięźle napisać.
Najpierw badania lekarskie, połączone z prelekcją na temat pierwszej pomocy. Oczywiście nikt na całym wykładzie nie był, w trakcie trzeba było iść na badania. Ciśnienie, tętno, poziom cukru, wszystko idealnie według Pani doktor (?). W takim razie pytam się, czemu się wiecznie tak chujo...* wróć, źle czuje?!

Kurs teoretyczny, fajnie w ofercie 30 godzin lekcyjnych, myślę sobie ok, trochę to potrwa. Pewnego dnia telefon, że zaczynam w piątek o 19. Ok, myślę, trochę dziwnie ale co mi tam, idę. Na pierwszych zajęciach okazuje się, że kurs jest weekendowy i przyspieszony. Materiał ogarnięty w 10 godzin zegarowych, czyli koło 13 godzin lekcyjnych. Fajnie bo w jeden weekend.

Jazdy. Moje myślenie na temat tej części zostało zniszczone od razu na pierwszych. Miałem wrażenie że najpierw trzeba się nauczyć paru rzeczy na placu, żeby dopiero wyjechać na miasto. Nic bardziej mylnego, jak zwykł mawiać jeden z popularnych Youtuberów, 20 minut na placu, pogadanka na temat ustawienia fotela, jak działa sprzęgło (bo moja wiedza na temat samochodów zamykała się na tym gdzie jest kierownica, drążek skrzyni biegów i pedały), ustawienia lusterek i jak włączyć kierunkowskazy i jedziemy na miasto.
Pierwsze 3-4 wyjazdy na miasto, spędziłem na wspaniałym wyćwiczeniu przekręcania kluczyka i uruchamiania silnika, oraz na doprowadzaniu instruktora do stanu przedzawałowego. Od 5 jazd, w miarę ogarnąłem puszczanie sprzęgła i ruszanie więc nie ma już zawałów jak stoi za mną ciężarówka i zapala się zielone.

Ronda, coś czego spodziewałem się, że nigdy nie będę w stanie zrozumieć. Jak się okazało, złapałem od razu, wprawiając instruktora w niemałe osłupienie, tak samo jak przy jeździe po łuku i ruszaniu na wzniesieniu na placu.

Najciekawszą rzeczą jest kultura kierowców wobec "elki". Przepuszczają przy zmianie pasa, nie trąbią (to mnie bardzo zdziwiło). Jest na to moim zdaniem bardzo proste wyjaśnienie. Co do pierwszego, to stosują "ograniczone zaufanie", przepuszczają bo boją się co kursant zrobi i wolą sami przepuścić, niż żeby ktoś się w nich wrył z boku. A co do trąbienia, to sądzę, że coraz więcej ludzi ma świadomość, że trąbiąc tylko stresują bardziej i "L" tym bardziej nie ruszy po zgaśnięciu silnika.

Do końca kursu zostało mi 10 lub 12 godzin jazd, nie pamiętam, nie liczę, nie wiem gdzie mam harmonogram, jeżdżę lepiej tyłem niż przodem, ale o dziwo bardziej obawiam się egzaminu teoretycznego niż praktycznego. Jak zdam za x razem egzamin, to pewnie pojawi się wpis na temat wrażeń z egzaminu i zachowań egzaminatora. A tymczasem, kończę wypociny na ten temat i zapraszam do polubienia bloga na fb, by widzieć informacje na temat nowych wpisów.

*tak, stwierdziłem że ograniczam klnięcie, przynajmniej tutaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz